Na Kojszowskiej Hali z głową w chmurach
Góry Wołowskie
W pierwszą sobotę sierpnia pojechaliśmy w Góry Wołowskie w Rudawach Słowackich by wejść na najwyższy ich szczyt – Kojszowską Halę (1246). Szczyt ten słynie z ogromnej polany podszczytowej ze stacją meteo-radarową. Na trasie dojazdu zatrzymaliśmy się na chwilę w Gelnicy, mieście z XIII-wiecznym rodowodem i z bogatą tradycją górniczą. W dawnych wiekach wydobywano w okolicy metale kolorowe, a kiedy ich złoża się wyczerpały hutnictwo bazowało na importowanej rudzie żelaza. Jeszcze w XIX wieku miasto słynęło w Królestwie Węgierskim jako producent gwoździ i łańcuchów. Dziś o dawnej świetności przypomina starówka i Muzeum Górnictwa. Odbyliśmy półgodzinny spacer po mieście z wejściem do XIV-wiecznego kościoła Wniebowzięcia NMP z gotyckimi ołtarzami i malowidłem przedstawiającym kazanie św. Klemensa do górników. Po wysłuchaniu pięknego kurantu wydzwanianego przez ratuszowy zegar udaliśmy się w dalszą drogę. Na trasę przejścia ruszyliśmy z wioski Prakovce szlakiem żółtym, który potem zamieniliśmy na niebieski aby wejść na Biały Kamień (1135). Powyżej Polanki trafiliśmy na taką obfitość dojrzałych malin i borówek, że nie sposób się było temu oprzeć. Na Białym Kamieniu znaleźliśmy się na czerwonym szlaku Bohaterów SPN, który biegnie przez cały 30-kilometrowy główny grzbiet Gór Wołowskich. My mieliśmy nim zdążać tylko pół godziny do chaty „Erica”, jedynego schroniska na trasie. Dopiero tutaj okazało się, że nie jesteśmy w tych górach jedynymi turystami. Skorzystaliśmy ze skromnej oferty schroniskowego bufetu i odsapnęli przed dalszą drogą. Wokół schroniska rozłożyli się romscy zbieracze runa leśnego oferując wiaderka borówki, brusznicy i grzybów. Nasza Teresa też mogła się pochwalić solidną kolekcją borowików i podgrzybków. Opuszczając schronisko liczyliśmy na zmianę pogody, bowiem przed nami była ogromna hala z rzadka porośnięta pojedynczymi drzewami z rozległymi widokami. Niestety nadal tkwiliśmy w przewalających się przez góry chmurach, które otulały nas szczelną mgłą. Stojąc na szczycie Kojszowskiej Hali ledwo widzieliśmy budynki stacji meteo-radarowej kilkanaście metrów dalej. Po wspólnej fotce ruszyliśmy szlakiem zejściowym do Vel’kiego Folkmara, z którego na przełęczy Pri obrazku mieliśmy zejść drogą bez szlaku do Kojšova. Początek szlaku był kiepsko oznakowany, ale w lesie było dobrze. Stoki Kojszowskiej Hali i sąsiedniego Ždiaru były odkryte i porośnięte borówczyskiem z pojedynczymi świerkami i brzozami. W runie oczy cieszyły czerwone kozaki, które powiększały zbiory Teresy. Za Ždiarem zagłębiliśmy się w las i rozpoczęliśmy zejście stromym stokiem. Na ścieżce nie było źle, ale na rozjeżdżonej drodze trzeba było uważać na niestabilny grunt pod nogami. Do tego zaczęło kropić i musieliśmy wciągnąć peleryny. Z dołu co chwila nadbiegali jacyś zawodnicy. Na przełęczy Pri obrazku dowiedzieliśmy się, że trwa ultramaraton górski. W wiacie przy drzewie z zawieszonym obrazem Matki Bożej spotkaliśmy mieszkańca Kojšova, który do tego miejsca towarzyszył siostrze startującej w biegu. Teraz wracał do wsi i zaofiarował się sprowadzić nas krótszą drogą. Zeszliśmy drogą leśną do głęboko położonej doliny z wioseczką o starej zabudowie przycupniętą nad brzegami dwóch potoków. To stąd wybiegali zawodnicy na przeszło 100-kilometrową trasę. Wiesiek, nasz kierowca czekając na nas obserwował punkt startowy i teraz zdał nam z tego relację. Opuszczając dolinę patrzyliśmy na wreszcie odsłonięte otaczające ją wierzchołki i ślicznie położoną wioskę Vel’ky Folkmar w dole doliny.
Autorzy zdjęć: Ania Bugaj i Krzychu Smoczyński.