Długi weekend majowo-czerwcowy spędziliśmy tradycyjnie już na Ukrainie. Tym razem odwiedziliśmy Huculszczyznę. Było to spotkanie nie tylko z Beskidem Huculskim (Góry Pokucko-Bukowińskie), ale też z kulturą Hucułów. Ruszając z Werchowyny (dawne Żabie) w kierunku Białej Kobyły (1477m n.p.m.) podeszliśmy na Szwejkową, by odwiedzić gospodarstwo Mikołaja Iljuka, który w swoim domu urządził muzeum huculskie. Przez dobrą godzinę gospodarz snuł opowieść o zwyczajach huculskich, prezentował ich narzędzia i sprzęty a wszystko to okraszał tradycyjną muzyką wygrywaną na najróżniejszych instrumentach: drumli, rogach, fujarkach, dudach, cymbałach i trombicie. Zainicjował też wspólne muzykowanie rozdając nam dzwoneczki owcze i dzwonki krowie. Panie miały meczeć, a panowie muczeć. Powstała niezła kakofonia, bo daliśmy z siebie wszystko. Na koniec gospodarz ugościł nas przepyszną herbatą z aromatycznych ziół m.in. arniki górskiej. Wskazał nam też najkrótszą drogę na Białą Kobyłę przez Wipcze, ale my, bardziej przez przypadek niż celowo, wybraliśmy wariant przez Hrybkową .
Nietypowe lokum
Pokonując jej zalesione stoki poczuliśmy pierwsze krople deszczu. Wobec kiepskich prognoz byliśmy i tak wdzięczni losowi za prawie cały dzień słońca. Mijając pojedyncze gospodarstwa na Pereslipie Małym trawersowaliśmy stoki Białej Kobyły udając się wprost na Pereslip Wełyki, by wśród tamtejszych grażd i staj poszukać lokum pod dachem. Już pierwszy gospodarz orzący skrawek ziemi pod ziemniaki zaproponował nam niewielką stodółkę na siano w opuszczonym gospodarstwie swojej siostry. Była to na pewno lepsza perspektywa niż rozbijanie namiotów w deszczu. Zaraz też w sąsiedniej drewutni urządziliśmy kuchnię i zjedli pierwszy gorący posiłek tego dnia. Kiedy przestało padać część grupy poszła na Białą Kobyłę górującą nad tą wysoko położoną przełęczą. Moszcząc się w sianie przed snem, wybieraliśmy miejsce pod szczelniejszymi gontami dachu.
Gościnna Huculszczyzna
Ranek wstał słoneczny, więc z entuzjazmem zwijaliśmy się w trasę. Na przełęczy obejrzeliśmy kapliczkę i niewielki cmentarz. Ostatni nagrobek był z 2009 roku. Z rumoszu skalnego na Białej Kobyle zobaczyliśmy wreszcie caluśką Czarnohorę z resztkami śniegu w głębokich żlebach. Kiedy lasem przeszliśmy na wschodnią stronę grzbietu naszym oczom ukazała się dolina Bereźnicy i najwyżej położony przysiółek Bubki. Tu na przełęczy przed Kamienistym też stała kapliczka a poniżej duża staja. Dym z komina wskazywał, że tu będzie można kupić ser. Gospodarz staji Wasyl ugościł nas serem, bundzem i miodem, znalazła się też gorzałka. Posiedzielibyśmy dłużej, ale przeszliśmy zaledwie kawałek trasy, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze chmury.
Po zakupie sera ruszyliśmy w dalszą drogę podchodząc stromym stokiem Kamienistego. Leśna droga wyprowadziła nas na drugą stronę pasma na Szendrowkę, gdzie zeszliśmy ciut niżej dla zaczerpnięcia języka. Najwyżej położony dom był w remoncie. Syn gospodarza przywiózł trochę grosza zza granicy, co starczyło na nowe drzwi i okna. Wewnątrz gospodarz pochwalił się nowym piecem własnoręcznie wykonanym z cegły i kamieni z kominkiem, płytką i piecem chlebowym. Na ścianie obok ikon zdjęcie ze służby wojskowej w Astrachaniu i pożółkła fotografia z końca lat 30-tych przedstawiającą huculską rodzinę z huculskim konikiem przed chatą – tą chatą! Gospodarz z dumą wskazał siebie jako półtoraroczne dziecko na rękach matki. Teraz remont starego domu na odludziu nie wydawał się niczym dziwnym.
W deszczu i mgle
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy znów w górę, w stronę wysokiej przełęczy ciut żwawiej, bo zaczęło kropić. Z lasu wychynęliśmy wprost na rozległą połoninę tuż za Czarnym Groniem. Ta dysproporcja między północnym, całym zalesionym stokiem, a południowym – otwartym i trawiastym, nas zaskoczyła. Ruszyliśmy grzbietem w stronę Ihreca spotykając grupki ukraińskiej młodzieży z kadrą, zdążające w stronę Bubek. Deszcz siekł już całkiem nieźle a mgła otuliła nas szczelnie, więc skupiliśmy się na drodze. W orientacji pomagały nam papierki z cukierków rozsiane obficie przez dzieciarnię. Zejście do przełęczy Bukowiec przypominało podejście z Żabiego. Ciągle po drodze przekraczaliśmy huculskie ogrodzenia – werynie, co w pelerynach przeciwdeszczowych łatwe nie było. Kiedy dotarliśmy na przełęcz z drogą do Kosowa, deszcz prawie ustał.
Muzykalna rodzina
W szkole, w przeddzień zakończenia roku szkolnego nikogo już nie było, więc nie udało nam się załatwić suchego lokum. Postanowiliśmy odwiedzić muzykującą rodzinę Tafijczuków, którzy występowali również w Polsce. Pan Mychajło, nestor rodu zaprosił nas do izby i zaczęła się gawęda z nim przeplatana grą na różnych instrumentach. Widać było, że muzyka jest największą pasją gospodarza, mimo że pochodził z rodziny kowali i sam też całe życie zawodowe kowalstwem w kołchozie się parał. Miłość do muzyki zaszczepił swoim dzieciom: trzem synom i pięciu córkom. To z synami i córką Hanną muzykował w kraju i za granicą. Wszystkie potrzebne instrumenty wykonał własnoręcznie, nawet skrzypce i lirę korbową. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, rozpadało się na dobre. Gospodarze zaproponowali nam zajęcie największej izby w domu i stodółki na siano w obejściu, więc panie zaopiekowały się izbą, a panowie stodółką. Rankiem, kiedy najedzeni i spakowani szykowaliśmy się do wyjścia, gospodyni zaprosiła nas na barszcz huculski. Był to biały barszcz na kiszonych burakach ćwikłowych – doskonały. Po rozliczeniu się, pożegnaniom i pamiątkowym fotkom nie było końca. Później niż planowaliśmy ruszyliśmy w kierunku górującego nad Bukowcem Kopilasza.
Ukwiecona Huculszczyzna
Podchodziliśmy stokiem pełnym kwitnących jaskrów, pełników i pierwszych storczyków. Na Kopilaszu zerknęliśmy na przebytą drogę, gościnną zagrodę Tafijczuków, a Romek zagrał na pożegnanie na zakupionym rogu. Za lasem po drugiej stronie szczytu zobaczyliśmy odkryty grzbiet z kilkoma zalesionymi kulminacjami. Druga z nich okazała się Pisanym Kamieniem znanym z piaskowcowych wychodni skalnych tworzących długi na 60-65m grzebień. Tu zabawiliśmy dłużej. Był czas na wspinanie się, relaks i posiłek. Z rozległej połoniny za szczytem rozpoczęliśmy zejście do Jasienowa Górnego. Schodziliśmy malowniczą doliną mijając pojedyncze zagrody i stada krów.
W Jasienowie zrelaksowaliśmy się przy chłodnych napojach i lodach nad brzegiem Czarnego Czeremoszu, po czym przejechaliśmy do Werchowyny. W turbazie było miejsce dla połowy grupy, resztę przygarnął w gościnę Mikołaj Iljuk, więc znów była okazja do wspólnego muzykowania. Rankiem ruszyliśmy w drogę powrotną. Na długą przerwę techniczną zatrzymaliśmy się w Świrzu, by obejrzeć zamek Świrskich i Cetnerów. Zamek jest położony na wysokim cyplu z trzech stron otoczony wodami zalewu. Mimo, że od lat w remoncie, postępu prac nie widać. Za Lwowem słuchając o ulewach, powodziach i gradobiciach, jakie nawiedziły kraje naszego regionu Europy, doszliśmy do wniosku, że wybraliśmy właściwy kierunek wyjazdu.
Tekst: Majka Zamorska
Autorzy zdjęć: Paweł Betleja, Tereska Pięta i Majka