Początek września znów uraczył nas letnim upałem. Cieszyliśmy się w dwójnasób, bo czekał nas wyjazd na połoniny Zakarpacia. Wejście na Połoninę Borżawę rozpoczęliśmy we wsi Filipiec u podnóża Gimby. Nie skorzystaliśmy z wyciągu, lecz skierowaliśmy się płajem, brzegiem rzeczki Płaszankowa, by rzucić okiem na wodospad Szypot. Po stromym podejściu lasem i stokami połoniny osiągnęliśmy rozległe siodło między grzbietem Magury Żydowskiej a masywem Wielkiego Wierchu. Tu odpoczęliśmy dłużej, przegryźli kanapki i nacieszyli oczy widokiem chmur wędrujących nad połoninami. Na podejściu wyżej otworzyły się wspaniałe widoki na odchodzący ku południowemu zachodowi główny grzbiet połoniny z najwyższym szczytem Stójem (1681). Podchodząc na Wielki Wierch (1598) podziwialiśmy jego stoki przebarwiające się czerwienią starych borówczysk i ciemną zielenią roślin świeżo odrośniętych po częstych w tym masywie pożarach. Ze szczytu uciekaliśmy szybko, bo wiatr tu duł nieznośnie. Szliśmy teraz w kierunku północno zachodnim ku wyniosłemu Temnatykowi (1349). Na stacji meteorologicznej na Płaju (1330) uzupełniliśmy zapasy wody. Podchodząc na Temnatyk dostrzegliśmy płonącą połoninę na stokach Wielkiego Wierchu. Ogień szedł z południowej strony od ściany lasu. Zapytany zbieracz brusznicy odpowiedział, że to turyści zaprószają ogień. Obecność turystów tak nisko, praktycznie poza połoniną wydawała się jednak wątpliwa. Na Temnatyku czekała nas niespodzianka: na kwiatkach goryczuszki wczesnej siedział paź królowej walcząc z porywami wiatru, który chciał go unieść. Zejście ze szczytu do łatwych nie należało. Ścieżka granią biegła między wychodniami skalnymi z kilkoma bardzo stromymi fragmentami. Ostatni dłuższy przystanek urządziliśmy pod gigantycznym krzyżem, skąd podziwialiśmy panoramę Wołowca w dolinie Wieczy. Ścieżkę lasem co rusz tarasowały wiatrołomy, na które najlepszym środkiem byłby sok z gumijagód (sic!). Bez niego, noga za nogą, dotarliśmy na miejsce noclegu. W niedzielę zaraz po obfitym śniadaniu przejechaliśmy najpierw do doliny Latorycy, a stąd wjechaliśmy w dolinę Żdenówki. Na masyw Ostrej Hory (1405) ruszyliśmy za wsią Paszkowice płajem mocno rozjeżdżonym zwózką drewna. Na pniach drzew towarzyszyły nam znaki żółto-niebieskie w narodowych ukraińskich barwach. Podchodząc raczyliśmy się jeżynami mocno już dojrzałymi i spoglądaliśmy za siebie na doskonale stąd widoczny Pikuj z fragmentem grzbietu ukraińskich Bieszczadów. Na polanie Polaniszcze po raz pierwszy nad lasem ukazała się nam połonina Ostrej Hory. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy znów lasem, by po jakimś czasie osiągnąć trawiastą przestrzeń. Na południowym zachodzie pojawiła się ogromna Połonina Równa z widocznymi dawnymi betonowymi umocnieniami wojskowymi. Tuż przed pierwszą kulminacją Ostrej Hory dostrzegliśmy na zachodzie masyw Lutańskiej Holicy, a na wschodzie i ku północy całe pasmo Pikuja aż po Drohobycki Kamień za Starostyną. Po zejściu i krótkim podejściu osiągnęliśmy drugą, właściwą kulminację szczytu. Tu zasiedliśmy na dłużej, biwakując i zapoznając się z panoramą. Na północnym zachodzie majaczyły na horyzoncie nasze Bieszczady od Kińczyka Bukowskiego po Tarnicę. Dużo bliżej w dole bielała cerkiew w Roztoce Dużej, gdzie mieliśmy zejść. Po pamiątkowej fotce na szczycie Ostrej Hory schodziliśmy przez mocno zarośnięty jałowcem grzbiet Munczeła (1327). Po półgodzinnym „haszczowaniu” weszliśmy znów na wydeptaną ścieżkę – okazało się, że ta trawersowała szczyt po północnej stronie. Stąd już bez przeszkód zeszliśmy do wsi, gdzie czekał autokar. Przed powrotem wymoczyliśmy jeszcze strudzone nogi w potoku Żdenówka i skosztowali gruszek kręglic, które dostaliśmy od miejscowego gospodarza. Pełni wrażeń i niesamowitych widoków na ukraińskie i polskie Bieszczady wracaliśmy przez Użok. ku granicy.
Tekst: Majka Zamorska
Autorzy zdjęć: Aneta Pomianek, Marek Grodzki, Robert Jarosz i Majka