Tradycyjnie długi weekend sierpniowy spędzamy pod namiotami w rumuńskich Karpatach. Na ten rok zaplanowaliśmy Alpy Rodniańskie, najwyższe pasmo Karpat Wschodnich. Na trasie przejazdu zatrzymaliśmy się w Sapancie nad Cisą, by obejrzeć dzieło życia Iona Stana Patrasa – „wesoły cmentarz”. Twórca nagrobków zadbał o to, aby treść epitafium i rysunek jak najwięcej powiedziały o zmarłym: jego zawodzie, pasji czy rodzaju śmierci, jeśli ta była tragiczna. Na trasę ruszyliśmy z przełęczy Setref (817m n.p.m.) i w trzy i pół dnia mieliśmy przejść grzbietem około 50 km na przełęcz Prislop (1416) z wejściem na najwyższego Pietrosula (2303). Po całonocnym przejeździe i nieprzespanej nocy szło się ciężko, a trasa wiodła wciąż w górę.
Po prawie czterech godzinach osiągnęliśmy rozległą polanę z krzyżówką szlaków i źródłem. Pasło się tu sporo bydła. Kilka lat temu stała tutaj pasterska stana, którą rozebrano, a nową wzniesiono na stoku niżej. Przyszedł stamtąd cioban i proponował kupno samogonu, ale propozycja pozostała bez echa. Uzupełniliśmy tylko pojemniki z wodą i rozpoczęli trawers potężnego Muncelul Raios (1703). Chmury wiszące nisko podniosły się i rozpogodziło się prawie zupełnie. To nas uspokoiło, bo prognozy na ten dzień zapowiadały opady deszczu.
Nocowanie pod gołym niebem
Na przełęcz Pietrii zeszliśmy już po siedemnastej i stało się jasne, że tutaj zanocujemy. Zaraz też na polanie stanęło kilkanaście namiotów a kuchenki gotowały wodę na pierwszy tego dnia gorący posiłek. Potem zapłonęło ognisko i przy ogniu posiedzieliśmy do zapadnięcia zmroku. Rankiem ruszyliśmy w kierunku Batrany równo z owcami i kozami przeganianymi ze stan na Prelucy. Po godzinie forsownego podejścia lasem osiągnęliśmy polany Batrany a naszym oczom ukazała się środkowa część Alp Rodniańskich z najwyższymi Rebrą i Pietrosulem przykrytymi czapą chmur. Wiódł w ich stronę odkryty, trawiasty grzbiet ciągnący się przez ładnych kilka kilometrów. Ten fragment gór jest beskidzki w charakterze i przywodzi na myśl połoniny ukraińskie. Nie spotkaliśmy też tutaj żadnych turystów a jedynie pasterzy ze stadami i zbieraczy borówek przywiezionych samochodami terenowymi.
Bogactwo borówek i gościnność ciobanów częstujących serem pozwoliłaby przeżyć każdemu kto przez moment nieuwagi stracił wikt w pyskach wygłodniałych psów pasterskich kręcących się przy turystach i szukających okazji, by skosztować czegoś innego niż ser-wurda. Po dwóch godzinach marszu zostawiliśmy trawiasty grzbiet i rozpoczęliśmy trawers Gropilora.
Alpy w zasięgu wzroku
Około południa dotarliśmy do siodła „La Cruce”, gdzie czekały zupełnie inne góry – góry w typie alpejskim. Ku północnemu-wschodowi obrywała się polodowcowa dolina, nad którą sterczała ostra grań szczytowa Buhaescu i Rebry, biegnąca na północ w stronę Pietrosula. Zapytany o najlepsze miejsce pod biwak miejscowy cioban wskazał brzegi jeziorka Rebra w dole z pasterską staną i owczą zagrodą nieopodal. Tam też założyliśmy obóz i bez zwłoki na lekko podążyliśmy ścieżką owczą na grań ku północy. W dwie i pół godziny stanęliśmy na Pietrosulu, najwyższym szczycie Karpatów Wschodnich. Za miejsce pamiątkowej fotki większość wybrała dach zrujnowanej stacji meteorologicznej. Wróciliśmy do obozu przed zmrokiem, by zjeść treściwą kolację i stanąć przy ogniu. Tym razem chłopcy musieli się napracować, by znaleźć wśród kosówki i jałowców wyschłe pędy nadające się na ognisko. Po odśpiewanych z impetem „Sokołach” przyłączyła się do nas dwójka warszawiaków, ale śpiewy nie trwały długo, bo jutro czekał nas kolejny równie długi przemarsz. Noc nie upłynęła tym razem spokojnie, bo z pobliskiej stany wciąż dolatywało ujadanie psów.
Trzeciego dnia po zwinięciu obozu i wyjściu na siodło „La Cruce” kontynuowaliśmy marsz czerwonymi paskami w kierunku wschodnim. Na początku szlak trawersował kolejne szczyty Repede i Negoiasa Mare aż osiągnęliśmy wysoką przełęcz między charakterystycznym Puzdrelorem a ostrą Laptelui Mare. Na tym odcinku najwięcej emocji dostarczyła nam końcówka, bo najpierw zaatakował nas potężny owczarek pilnujący owiec aż w sukurs musiał nam przyjść właściciel psa a potem musieliśmy pokonać gąszcz kosówki. Na przełęczy odsapnęliśmy nieco podziwiając Góry Marmaroskie i widoczną już przełęcz Prislop, która łączy je z Alpami Rodniańskimi.
Rodacy na rumuńskich szczytach
Zaczęliśmy odczuwać brak wody, ale najbliższe źródło było dopiero przed przełęczą Gargalau. Po drodze musieliśmy zaliczyć kilka wzniesień i wyniosły Galatului (2048). Przy źródle znów spotkaliśmy Polaków. Sympatyczne małżeństwo tu zamierzało się rozbić na nocleg, a dwaj chłopcy po zejściu do Borsy planowali jeszcze odwiedzić Góry Fogaraskie. Po odświeżeniu się i uzupełnieniu zapasów wody ruszyliśmy dalej. Na przełęczy Gargalau dysponowaliśmy takim zapasem czasu, że mogliśmy spokojnie wejść jeszcze na potężnego Gargalau (2159). Część jednak zrezygnowała z kolejnego szczytu na rzecz dłuższego relaksu w obozie. Ci mieli za zadanie znalezienie odpowiedniego miejsca na obozowisko na polanie Ştiol. Kasia natomiast zaofiarowała się zostać z naszymi plecakami na przełęczy. Uwolnieni od ciężaru raz dwa pokonaliśmy strome podejście i stanęliśmy na szczycie. Z niego zobaczyliśmy naszych schodzących ku polanie u podnóża masywu, drogę ku przełęczy Prislop a nade wszystko ciąg dalszy głównego grzbietu z ostrym i najwyższym w tej części Ineulem. Po pamiątkowej fotce schodziliśmy mając przed oczami na horyzoncie rozświetlone zachodzącym słońcem najwyższe, zdobyte wczoraj szczyty – Pietrosula i Rebrę. Mieliśmy też baczenie na Kasię, bo zatrzymało się przy niej kilku motocyklistów. Kiedy zeszliśmy okazało się, że czekając na nas straciła okazję zajechania do obozu z fasonem na wypasionej maszynie Włochów, którzy w ten sposób przemierzali góry Rumunii.
Kąpiel w wodospadzie i święto folkloru
Wieczorem znów miłe chwile spędziliśmy przy ogniu. Rankiem, po zwinięciu obozu zeszliśmy na lekko w głąb doliny potoku Zanoaga, by obejrzeć największy wodospad tych gór, 90-metrowy Cailor. Niestety w porze suszy woda spadała nie jednym potężnym strumieniem ale kilkoma długimi, cienkimi kaskadami. Po powrocie na górę udaliśmy się wprost na przełęcz Prislop, gdzie odbywała się XLV edycja Festiwalu Folklorystycznego „Hora de la Prislop” czyli Święto na Przysłopie. Słuchając muzyki i patrząc na tańce kolejnych zespołów był czas na zjedzenie mięsa przygotowanego na grillu. Szkoda tylko, że tak trudno kupić oryginalną pamiątkę z rękodzieła, bo wszystko zalewa tandetna chińszczyzna. Na szczęście były dzwonki pasterskie i zwierzątka z lukrowanego piernika. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Rozavlei w dolinie Izy by rzucić okiem na drewnianą cerkiew Świętych Archaniołów z 1720 r. W remontowanym wnętrzu zachwyciły nas malowidła Iona Plohoda. Zmęczeni czterodniową wędrówką, ale bogatsi o nowe przeżycia i widoki wróciliśmy do codzienności.
Tekst: Majka Zamorska
Autorzy zdjęć: Janek Bury, Marek Grodzki, Jacek Kalandyk, Ewa Łukaszewska, Agata Pięta, Tereska Pięta, Ela Przyłucka, Mirek Sochacki, Paweł Telega i Majka