Latem górami Latoriţa i Parâng
Drugi weekend sierpnia rozszerzony o czwartek i piątek spędziliśmy w rumuńskich Karpatach Południowych.
Po całonocnej jeździe czwartkowym rankiem zatrzymaliśmy się w dawnej stolicy Transylwanii w Alba Julia. Zwiedzanie tego miasta ograniczyliśmy do terenu poaustriackiej twierdzy wzniesionej przez cesarza Karola VI na początku XVII w. Na fortecznym wzgórzu stoją najstarsze i najważniejsze budowle tego miasta. Rozpoczęliśmy od prawosławnego Soboru Koronacyjnego z 1922 r. by następnie przejść do XII-wiecznej katedry św. Michała, gdzie zwróciliśmy uwagę na nagrobki Izabeli Jagiellonki i jej syna Jana Zygmunta Zapolyi w Kaplicy Królewskiej. Następnie obok pomnika Michała Walecznego, Sali Zgromadzeń i Uniwersytetu 1 grudnia 1918 r. przeszliśmy na wschodni kraniec twierdzy w rejon Bramy Górnej z konnym posągiem Karola VI. Na zachodni kraniec wróciliśmy obok drewnianej cerkwi Trójcy Świętej wzniesionej w stylu marmaroskim i dawną fosą między zewnętrznym a wewnętrznym pasem murów. Po zwiedzaniu ruszyliśmy na południe i w miejscowości Sebeş wjechaliśmy na słynną Transalpinę, drogę wysokogórską, która od 3 lat cieszy się asfaltową nawierzchnią. 79 km podjeżdżaliśmy w górę doliny aż do przełęczy Tartarau (1666) między górami Lotru a Şureanu by następnie zjechać nad rzekę Lotru i wzdłuż jeziora Vidra podjechać na przełęcz Curmatura Vidrutei (1580). Stąd w godzinach wczesnopopołudniowych ruszyliśmy na trasę przejścia podchodząc w górę na grzbiet Gór Latoryckich. Góry te to pojedyncze pasmo ok. 30-kilometrowej długości między górami Lotru a Capatanii. My mieliśmy przejść 18-kilometrowy odcinek w kierunku gór Parang na zachodzie. Podejście tylko na początku strome nie dałoby się nam we znaki gdyby nie nieznośny upał. Dopiero na grzbiecie poczuliśmy tchnienie wiatru od południa. Podążaliśmy na zachód wyraźną drogą grzbietową, która trawersowała kolejne dwutysięczne szczyty pasma od południa, więc mieliśmy wgląd w dolinę Latorycy oraz góry Capatanii i Parâng za nią. Góry Latoryckie to trawiasta przestrzeń z jasnymi formacjami skalnymi w partiach szczytowych. Pasterstwo ma się tu dobrze, więc było kogo pytać o źródła z wodą. Zmęczeni całonocną jazdą i upałem dość wcześnie zaczęliśmy myśleć o założeniu obozu, ale należało przejść tyle, by dało się zrealizować założony na najbliższe dni plan. Ostatecznie rozbiliśmy namioty na wysokiej przełęczy między szczytami Puru (2049) a Zanoguta (1962) po przejściu ok.13 km. Wieczorem, po posiłku i urządzeniu się w namiotach, długo staliśmy w kręgu częstując się nawzajem tym co udało nam się wynieść, a co wydawało się zbędne na kolejny dzień. W nocy obudził nas solidny deszcz, który na szczęście minął przed świtem. Rankiem pałaszując śniadanie obserwowaliśmy przemieszczanie się mgieł nad jeziorem Vidra i ich podchodzenie stokiem Bory (2055). Ruszyliśmy pełni świeżych sił i w dwie godziny dotarliśmy na zachodni kraniec pasma. Po drodze spotkaliśmy zbieraczy runa leśnego ze skrzynkami pełnymi dorodnych borowików i pojemnikami borówek. Ich namioty-foliaki tworzyły całą kolonię wzdłuż drogi na stokach Bory. Tuż za przełęczą Stefana osiągnęliśmy Transalpinę i weszliśmy w góry Parâng. Transalpiną podeszliśmy w górę aż na grzbiet Carbunele, gdzie przy parkingu były bufety i kiermasz. Większość zajadając kiełbaski na gorąco popijane schłodzonym piwem i kontemplując widoki stwierdziła, że nic im do szczęścia nie potrzeba a tam, gdzie zamierzamy iść, „nie ma przyszłości”. Jeśli chodzi o bufet rzeczywiście nie było. Po godzinie opuściliśmy przyjazne miejsce i po trawersie szczytu Carbunele I osiągnęliśmy czerwone paski, a więc szlak grzbietowy biegnący górami Parâng. Od razu zaczęły się schody czyli strome podejście na potężnego Mohoru (2336), który co raz znikał nam za pasmami chmur. Na szczęście chmury rozpierzchły się, kiedy minęliśmy Setea Mare (2365) i mogliśmy podziwiać potężny kocioł po północnej stronie z jeziorem Calcescu, a nieco dalej pod szczytem Piatra Taiata taflę jeziora Zanoaga Mare, nad które mieliśmy dotrzeć. W tych górach w partiach szczytowych nie ma wody, więc biwaki planuje się niżej w kotłach. Zejście stromym szlakiem czerwonych krzyżyków było ostatnim trudnym fragmentem do pokonania tego długiego i pracowitego dnia. Pokonaliśmy trasę prawie 22 km z przewyższeniami sięgającymi ponad 800m. Nocleg nad jeziorem miał tę zaletę, że mogliśmy się wykąpać, a nie tylko umyć chusteczkami nawilżanymi. Wieczorem świętowaliśmy moje imieniny czym kto jeszcze miał, a ja stałam się szczęśliwą posiadaczką pełnej „piersiówki”, żywności liofilizowanej i gustownej, wyszywanej torebki płóciennej z kiermaszu przy Transalpinie. W sobotni ranek po zwykłych, obozowych czynnościach wdrapaliśmy się na główną grań, by kontynuować marsz, w kierunku najwyższego szczytu tych gór – Parangula (2519m n.p.m.). Z grani dojrzeliśmy go górującego nad innymi po zachodniej stronie. Po sforsowaniu niskiej przełęczy Ghereşul rozpoczęliśmy jedno z dwóch solidnych podejść tego dnia, na Lesula (2375). Ze szczytu ujrzeliśmy kocioł z jeziorami Mandra i Rosiile oraz dolinę potoku Jiet, gdzie mieliśmy schodzić. Pokonanie dwóch kolejnych szczytów podobnej wysokości nie stanowiło już problemu, bo siodła między nimi nie były zbyt niskie. Kiedy dotarliśmy do przełęczy Gruiul, ściągnęliśmy ciężkie plecaki i zostawiając je pod opieką Pawła, Janka i Kamila natychmiast ruszyliśmy na szczyt, który wysokością przewyższa nasze Rysy. Podejście na lekko drogą pozbawioną trudności technicznych było przysłowiową „bułką z masłem”. Na podejściu, daleko za plecami, dojrzeliśmy fragment Transalpiny za przełęczą Urdele totalnie zabudowany na przestrzeni kilku kilometrów. Stacja turystyczna na tej wysokości zupełnie tu nie pasuje. Nie wiem kto mógł wydać zezwolenie na taką ekstrawagancję? Po licznych fotkach i nasyceniu oczu widokami rozpoczęliśmy zejście najpierw na przełęcz, a potem z pełnym ekwipunkiem stromo w dół do kotła po północnej stronie. Pokonanie rumoszu skalnego na brzegach jezior Mandra i Lung też do przyjemnych nie należało. Późnym popołudniem doszliśmy do schronu Agatat, gdzie chcieliśmy zanocować, ale w rzeczywistości wyglądał dużo gorzej niż na zdjęciach, a do tego miał już lokatorów. Teren wokół był podmokły i zaniedbany. Ostatecznie rozbiliśmy się po godzinie zejścia szlakiem czerwonych kółek w dole nad potokiem. Pora była najwyższa, bo zaczęło zmierzchać. Kiedy spożywaliśmy gorącą kolację przez obóz przemaszerowała grupa Rumunów schodzących w świetle czołówek do schroniska w dole. Wcześniej spotkaliśmy ich na zejściu z Parangula – oni na niego zdążali. Tego dnia przeszliśmy 14 km, ale z racji tego, że przewyższeń było prawie 1100m, zeszło nam caluśki dzień. Wieczorem większość długo siedziała przy ognisku częstując się tym, co zdołano zachomikować. A było tego sporo. Rankiem obudził mnie cichy szmer deszczu. Zapowiadało się zwijanie obozu w najgorszych możliwych warunkach, więc kiedy tuż przed szóstą przestało podać od razu zabraliśmy się do roboty. Po godzinie marszu dotarliśmy do schroniska Cabana Groapa Seaca, gdzie czekali nasi kierowcy. Tu zjedliśmy śniadanie i wykąpali się przed powrotem. Do kraju ruszyliśmy o 10.00 i mieliśmy spokojnie dotrzeć pod koniec tego dnia. Nikt nie przewidział, że droga w kierunku Oradei będzie na odcinku 186 km w remoncie. Nad ranem dojechaliśmy do domu szczęśliwi, że zdążymy na 7.00 do pracy.
Autorzy zdjęć: Paweł Opaliński, Krzysztof Szaro, Paweł Telega i Majka